Co w starym fantasy jest lepsze?
W działach: Książki, Fanboj i Życie | Odsłony: 223W ciągu ostatniego roku przeczytałem sporo książek fantasy, z czego (rzecz niebywała) przeważająca większość była dobra. Niestety nie było to spowodowane nagłym objawieniem się wielu świetnych pisarzy tworzących w tym, skądinąd niedocenianym gatunku, co pojawieniem się licznych wznowień (oraz temu, że miałem okazję spędzić miesiąc sam na sam ze zbiorami niejakiej Avellany). Tak więc ukazało się ponownie Na Tropach Jednorożca, Saga Drenajów, Kroniki Amberu, Smoczy Tron, Kroniki Czarnej Kompanii, zdaje się też, że ktoś wypuścił ponownie Ziemiomorze, a Solaris wydało Umierającą Ziemię. Ta ostatnia chyba się do tej pory w takiej wielkości na naszym rynku nie ukazała. Przy okazji poszerzyłem swoją znajomość Zelaznego i Tanith Lee, odświeżyłem sobie Kane'a i Conana.
I wiecie co? Podobają mi się bardziej, niż współczesne fantasy.
Oczywiście nie chciałbym stawiać tezy Nowe Fantasy = Bleeee. Prawda jest taka, że każdy wymieniony jest w jakiś sposób pisarzem wielkim, który odcisnął swój ślad na gatunku. Jeśli natomiast nie był wielki, to przynajmniej był popularnym rzemieślnikiem. Co więcej dawniej też istniała masa nieudolnych grafomanów. Byli też pisarze, których twórczości osobiście nie trawie: Morcook, Nortonka, ba nawet z wymienionych Tad Williams od Smoczego Tronu moim zdaniem pisał rozwlekle i nieciekawie. Jednak kilka rzeczy podobało mi się bardzo:
1) Barbarzyństwo
W dawnym fantasy bohaterowie dość często byli barbarzyńcami, jednak działało to także w drugą stronę: światy, w których przychodziło im żyć również były dzikie, a ich społeczności bardzo prymitywne. Spójrzmy na Śródziemie, Ziemiomorze, świat Conana... W zasadzie same osady rolnicze, plemienność, zaczątki państw, niezorganizowana wojskowość, często też niewolnictwo i rytualne ofiary. Dookoła nielicznych osad ludzkich natomiast rozciąga się dzicz, na której grasują dzikie zwierzęta, bandyci i potwory. Niebezpieczeństwa są na każdym kroku.
Przeważająca część współczesnego fantasy opiera się na pomyśle bardzo rozwiniętych społeczności. Akcja dość często rozgrywa się w dużych miastach, wędrówki i dzicz, same w sobie stanowiące bardzo ciekawy motywy schodzą na dalszy plan. Pierwszy zwykle natomiast przybierają intrygi polityczne.
Społeczności są bardzo nowoczesne, zwykle dysponują bardzo szeroko rozbudowaną sferą etyczną, aparatem państwowym, bankowością, handlem, jakimiś siłami policyjnymi, transportem publicznym lub przynajmniej płatnym i całą masą udogodnień. Dość często są też wysoko rozwinięte technicznie, bardzo często zdarza się, że technologię zastępuje magia. Niektóre wyglądają na bardziej zaawansowane od ziemskich.
Zwykle panuje w nich coś w rodzaju równości i tolerancji. Niewolnictwo, pańszczyzna, segregacja płciowa etc. jeśli się zdarzają to tylko wśród obcych kultur lub w królestwach zła. Potworów i innych dzikich bestii niemal się w literaturze już nie używa. Jeśli już, to jako stworzenia z legend, jedno na trzy tomy.
Wygląda to z jednej strony tak, jakby autorzy bali się, że zostaną posądzeni o szerzenie nietolerancji rasowej, mizogini, nawoływanie do przemocy i szeregu innych. Z drugiej strony luksusy i wygody, jakie dostarczają swoim postacią często sprawiają wrażenie, jakby bali się im dać w kość. Zupełnie tak, jakby te światy były tworzone jako jakiegoś rodzaju krainy marzeń typu „chciałbym żyć w innym świecie, być dzielnym bohaterem i umieć czarować, jednak nie chciałbym przy tym zaznać bólu, głodu, brudu i niewygód”. Strasznie to eskapistyczne.
Oczywiście fantasy zawsze było pisane przez marzycieli i dla marzycieli. Jednak mam wrażenie, że kiedyś wyglądało to „chciałbym być bohaterem, ale matka natura mi nie dała i jestem nerdem, a ja wolałbym urodzić się barbarzyńskim osiłkiem, co nie boi się bólu, głodu, brudu i niewygód!”
Nie mówiąc o tym, że tego typu światy, gdzie zło i niebezpieczeństwo czaiły się na każdym kroku były dużo fajniejsze. Po prostu obfitowały w przygody, w odróżnieniu od tych nowych, uładzonych.
2) Bohaterstwo
a) Bo bohaterowie byli bohaterami, a nie emo
Tym, co podoba mi się w starszej fantasy jest to, że powstała przed modą na emo, czy też, jak kto woli: rozbudowane psychologicznie postacie. Ta pojawiła się gdzieś w połowie lat 90-tych i powiem szczerze: nie podoba mi się.
Problem polega na dwóch rzeczach. Po pierwsze: jak wiadomo psychologia to Zygmund Freud, Zygmund Freud to natomiast dziecięce traumy i nieświadoma seksualność. Czyli dla oddania wewnętrznego świata postaci konieczne jest poznanie jej dzieciństwa i alkowy. Stąd, jeśli przypadkiem powieść nie opowiada o losach postaci od jej wieku niemowlęcego do śmierci, to przynajmniej zawiera kilka rozdziałów o jego dorastaniu, relacjach z ojcem (obowiązkowo złych), matką (bitą przez ojca), inicjacji seksualnej etc.
Druga rzecz to ciągłe zaglądanie do głowy bohaterów, rozpisywanie się o ich myślach, emocjach, analizowanie stanów uczuciowych, powracanie do doświadczeń z wymienionego już dzieciństwa. Powiedzmy sobie szczerze: są to rzeczy totalnie niepotrzebne.
W wydanym po raz pierwszy w 1967 roku Panie Światła jest scena, w której świeżo poślubiona małżonka jednego z bohaterów, by wziąć w intrydze jego sojuszników musi się z nim rozwieść. Ów bohater wpada w amok i postanawia wszystkich swoich dotychczasowych sprzymierzeńców (nawiasem mówiąc: niezłych sukinkotów), włącznie z ex-małożonką wymordować. Scena zajmuje pół strony i nie ma tam ani słowa o tym, co czuje owa postać. Mimo to wypada bardzo, bardzo przekonująco i realistycznie. Dlaczego tak jest?
Powodów jest kilka: po pierwsze sytuacja jest dość zrozumiała. Z Jamą (imię bohatera) łatwo się utożsamić nawet bez zaglądania mu do głowy. Każdy, komu w życiu choć raz zależało na innej osobie (czy nawet piesku, kotku lub papużce) jest w stanie zrozumieć, co on czuje w chwili, gdy zostaje porzucony. Do tego nie trzeba trzech stron opisów, uzasadnień, powołania się na przeszłość i motywację postaci. Wystarczy ziarenko wyobraźni i drugie empatii.
Po drugie: nikt z nas nie jest telepatą i nie jest w stanie zajrzeć do głowy drugiemu człowiekowi. Tak naprawdę emocje i uczucia ludzi odgadujemy po ich zachowaniu i mimice ciała, a nie po tym, co dzieje się w ich głowach. Jeśli więc na naszych oczach ktoś zaczyna krzyczeć i daje innej osobie po mordzie mówimy, że się zdenerwował, jeśli natomiast zaczyna płakać, to mówimy, że jest smutny. Nie ma potrzeby pisać, że kogoś „ogarnęła fala bezdennego żalu, poczuł się tak, jak wtedy, gdy żołdacy Mordoru spalili jego wieś, a on mógł tylko bezradnie obserwować ich z zarośli kukurydzy, bo cóż może sześciolatek przeciwko orkom i trollom...”. Wystarczy napisać „z oczu pociekły mu łzy” i już wszystko wiadomo.
Po trzecie: kurcze, kto w krytycznych sytuacjach, chwilach napięcia, wymagających koncentracji lub w momentach wielkich emocji w ogóle myśli i rozpamiętuje? Serio: jeśli skręcacie na przejściu i nagle na pasy wtargnie wam pieszy, to myślicie „on też mam mamę i będzie jej smutno, jak mojej tego dnia, gdy...”, czy instynktownie hamujecie? W momencie, gdy szef stoi wam nad głową lub piszecie klasówkę zalewa was fala jakiejś tam emocji, czy w ogóle nic nie czujecie, tylko koncentrujecie się na zadaniu? W chwili, gdy oglądacie wzruszający film lub horror, ktoś was zdenerwuje lub powie wam coś miłego: cofacie się do przeszłości i rozpamiętujecie dzieciństwo, czy po prostu czujecie tą emocję?
Tak więc: tandetna psychologia nawet z powodu prawdopodobieństwa charakteru postaci jest zbędna.
Po czwarte: po staremu jest zwyczajnie ładniej. Serio. Weźmy taki przykład: do wioski przyjeżdża Barbarzyński Wojownik. Patrzy: a tam pięciu zbirów poniewiera nadobną damę, obdarło ją z szat i widać, że zaraz będzie gwałcić. Sterroryzowani wieśniacy patrzą na to bezsilni. Bierze miecz i zabija bandziorów, bo tak czynią bohaterowie.
W analogicznej sytuacji pojawia się Współczesny Emo. Już chce odjechać, ale przypomina mu się, jak jego ojciec bił matkę, coś w nim pęka i rzuca się na bandytów, których zabija. Kto jest postacią fajniejszą?
Ja powiem, że barbarzyńca. Sorki, w takiej sytuacji każdy chciałby móc postąpić tak, jak on. Najczęściej jednak nie ma miecza, nie warunków fizycznych i często wystarczająco mocnego charakteru, by krzyknąć „Dobra zło, szykuj się na mordobicie!” Barbarzyński wojownik postępuje tak, jak osoba jego pokroju powinna w takiej sytuacji postąpić, czyli bohatersko.
Emo natomiast postępuje jak człowiek z nierozwiązanymi problemami kwalifikującymi się do psychoterapeuty. Niebezpieczny dla siebie i otoczenia furiat, który wpada w szał przy silnych bodźcach.
b) Bo bohaterowie byli bohaterami, a nie łamagami:
Dzisiejsi bohaterowie to najczęściej smarkacze, zwykle dość przeciętni, jeśli nie liczyć bliżej nieokreślonej łaski losu lub równie nieokreślonego daru magii. W sumie osoby niepozorne i często nieciekawe.
Conan był silny jak bohater, bił się jak bohater, pił jak bohater, jadł jak bohater i brał kobietę po kobiecie jak bohater. I do tego napisał dwa lub trzy wiersze. Nikt nie twierdził, że te ostatnie były dobre.
Nie mówcie, że nie pasuje to do gatunku, do którego bezpośrednich przodków należał epos bohaterski i poemat rycerski.
3) Brak podziału dobro - zło
Tak naprawdę podział Dobro – Zło w fantasy istniał zawsze, ponieważ od zawsze w literaturze istniał podział na postacie pozytywne i negatywne. Jednak wraz z Tolkienem, a raczej jego nieudolnymi naśladowcami oraz wraz z ekspansją Dungeons and Dragons oraz jednocześnie politpoprawności się zaostrzył. Częściowo wynika to z przyzwyczajenia do 9 charakterów z wymienionej już gry. Częściowo natomiast ekspansja postaci nieskażonych żadnym grzechem wygląda tak, jakby autorzy się bali, że napisanie czegoś krwawszego sprawi, że ich czytelnicy z miejsca pobiegną do najbliższej szkoły z karabinem automatycznym.
Z drugiej strony autorzy mają tendencję nie tylko do wybielania jednej strony, ale też poniewierania drugiej. Jeśli więc mamy okrutnego tyrana, to musi on być z miejsca lubującym rozlew krwi psychopatą. Jego słudzy dobierani są natomiast według posiadanych degeneracji na zasadzie „Złap je wszystkie”. Tak więc na sto procent gościowi służy np. pedofil – gwałciciel i wielokrotny morderca dzieci, jak na przykład w „Mieczu Prawdy” Goodkina.
Owszem, cała fabuła np. Władcy Pierścieni opowiadała o tym, jak bohaterowie walczą z Władcą Ciemności. Jednak w porównaniu do dzisiejszych tyranów Sauron czy Saruman byli betką. Zachowywali się normalnie, wydawali się w miarę niegłupi, ba nawet charyzmatyczni (ja nie mówię, że lewitująca gałka oczna była charyzmatyczna, ja mówię o ogólnym poziomie). Można było ich traktować poważnie. Kolejni psychopaci dawno temu już zrobili się nudni.
W Conanie było trochę inaczej. Zasadniczo gatunek, jakim jest sword and sorcery zakłada trochę mniejszą skalę akcji i skupienie się raczej na dążeniach osobistych postaci, niż na ratowaniu świata przed złem. Tak więc Conan w prawdzie zabił dużo różnych drani, ale powiedzmy sobie szczerze: sam był draniem. Pił, kradł, szlajał się z dziwkami, rabował, bezcześcił świątynie... W jego wypadku nie była to walka dobra ze złem, a zwyczajny dobór naturalny „może zostać tylko największy drań”. Różnego rodzaju demony, potwory, kapłani Setha i innych plugawych bożków zwyczajnie nie byli wystarczająco draniowaci.
W porównaniu do Conana i innych herosów sword and sorcery współczesne postacie to banda zwykłych prawiczków.
4) Cthulhu
Kolejna fajna rzecz obecna w starym fantasy to taki mroczek związany zwłaszcza ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. Jest w zasadzie wszędzie: i u Tolkiena, gdzie Gandalf boi się, że wyczuje go Sauron i u Howarda oraz naśladowców, gdzie magia nieodłącznie wiąże się z dawnymi bóstwami, jeden w jeden wrednymi i niewysłowionymi. Jest u Tanith Lee i to w podobnym wydaniu. Także w Ziemiomorzu Le Guin nie jest w pełni bezpieczna z uwagi na równowagę, dane moce ziemi i siły zaświatów.
Niestety współczesna wizja magii przeszła dość mocno najpierw przez filtr DeDeków, a później Diablo i sprowadza się tylko do miotania fajerolami. Jest to bezpieczne jak kąpiel w brodziku i zasadniczo strasznie spłycone. Szkoda, bo niebezpieczne, mroczne czary stanowiły bardzo fajny patent fabularny.
5) Dużo zabijania, mało gadania
Tym co jest charakterystyczne dla dawnego fantasy jest fakt, że zwykle było krótsze. Powieści liczyły 200-300 i zwykle zamykały się w jednym tomie. Oczywiście były wyjątki, na przykład Władca Pierścieni miał trzy tomy po 500 stron. Jednak przy współczesnych cyklach typu „10 tomów, 700-800 stron każdy” to i tak mało.
Odnoszę wrażenie, że jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest brak umiejętności dokonania selekcji materiału. Oraz moda na opisywanie wszystkiego jak leci.
Z jakiegoś powodu uznano, że każdy szczegół w powieści musi posiadać swój opis. Staranność zbliżona jest tutaj do tej modnej w pozytywizmie i uczciwie mówiąc często niepotrzebna. Tak więc opisuje się dokładny wygląd ubrania, ekwipunku i uzbrojenia, jego zasadę działania, wygląd postaci i wszystkich pomieszczeń, niezależnie czy gra to jakąś rolę czy nie.
Oczywiście czasem taki zabieg ma racje bytu, na przykład, gdy czytelnikowi należy przedstawić wygląd i działanie jakiegoś artefaktu obcych. Często jednak jest to zupełnie zbędne. Przykładowo w niedawno czytanej przezemnie, bardzo słabej książce Wędrowiec autor rozpisywał się o działaniu świec dymnych i parzeniu herbaty na kilka stron. W tym kontekście wystarczyłoby, gdyby napisał zwyczajnie „Ash zaparzył herbatę” lub „Nico rzucił granat dymny”. Bardzo często celebrowane są np. opisy posiłków. Na przykład autorka (znów słabej) powieści Eon bardzo dużo miejsca poświęciła uczcie u pseudochińskiego cesarza. Podobnie robił to Lynch w powieściach o Locke Lammorze, choć miał odrobinę więcej wdzięku. Obaj pisarze nie znali się na gotowaniu, tak więc Lynch zmyślał potrawy fantasy, jego konkurentka natomiast opisała prawdziwe chińskie dania, przy czym nie wyszła poza menu z wietnamczyka na Dworcu Centralnym.
Zawsze w takich wypadkach przypomina mi się opis śniadania z pierwszego tomu Amberu. „Za pozostałe pieniądze zamówiłem posiłek: jajko na bekonie. Bekon był trochę za suchy” (cytuje z pamięci). Zasadniczo w tym zdaniu jest zarówno wszystko, co potrzeba jak i wszystko, co interesuje czytelnika.
Tak naprawdę nie trzeba opisywać każdego szczegółu, gestu czy słowa. Dialogi nie muszą być bardzo rozbudowane, można je skrócić do wymiany kilku zdań. Nie trzeba też opisywać walk sekunda po sekundzie i cios po ciosie. Można iść na skróty i efekt wcale nie będzie gorszy. Powiem więcej: będzie często lepszy, bo wyobraźnia czytelnika i tak zrobi swoje, a przy okazji nie zostaną oni zanudzeni nadmiarem zbędnych informacji.